Piach, piach, piach, skały, Watney, żwir, piach, Barnes, piach, skały, dziury, żwir, skały Martines. Twoje codzienne otoczenie. Nie wiedziałaś, czy byłaś pijana, czy naćpana, czy cokolwiek, co skłoniło Cię do wzięcia udziału w tej wyprawie na Marsa. Zapewne duża zapłata i możliwość przeżycia niezapomnianej przygody. Zawsze to na Ciebie działało. Nie przysłuchiwałaś się zbytnio rozmowom Martinesa z Watney'em i Buckym. Nie było potrzeby. Mimo to wyłapywałaś te najistotniejsze i jednocześnie najgłupsze informacje. Zawsze tak miałaś. Łapałaś słowo klucz i już Twoje wewnętrzne trybiki wiedziały, o co chodzi.
-Brawo! Mark Watney odkrył piach!-Usłyszałaś Martinesa głośniku swojego komunikatora. Przewróciłaś oczami. Jakby w hełmie to Ci cokolwiek dało.
-Wasze rozmowy są czarujące...-Prychnęłaś.
-Łał! Pani Jennifer Draper raczyła się odezwać! Cóż za osiągnięcie!-Rzucił Barnes. Roześmiałaś się. Nie był to typowo "milutki" śmiech. był raczej śmiechem wygranym i pewnym z odrobiną ironii. Ale tylko odrobiną.
-Czy moglibyście uszanować, że niektórzy próbują pracować?-Spytała pani komandor z statku.
-Widzisz, Martines? Pani komandor każe zamknąć Ci ten niewyparzony dziób!-Zadrwił sobie Watney. Miałaś już na końcu języka jakąś soczystą obelgę, której nikt by nie przebił, jednak uprzedziła Cię Mellisa.
-Rozłączam was.-Powiedziała.
-Ej. Melissa! Zaparz sobie melisę, a nie nas karzesz!-Powiedziałaś, jednak w Twoim komunikatorze rozległ się sygnał, oznaczający przerwanie transmisji z jednostką.
-Ty nadal nie możesz dać spokoju z tym imieniem, Dżem?-Spytał Martines.
-Nie jestem "dżem".-Warknęłaś.-Jak już to JEN, ciemnoto.-Burknęłaś.
-A co by było, gdybym na horyzoncie widział wielką chmurę piasku?-Spytał Bucky. Oderwałaś wzrok od ziemi i spojrzałaś w przód. Rzeczywiście, w waszą stronę leciała chmura marsjańskiego piasku. Zawsze o tym marzyłaś. W Twoim komunikatorze rozległ się kolejny sygnał.
-Wszyscy wzywani na pokład.-Powiedziała pani komandor. Przeklinając pod nosem poszłaś w stronę waszego pojazdu. Byłaś od niego najbardziej oddalona. Super. Chciałaś truchtać. Wręcz biec. Jednak grawitacja pozwalała Ci tylko na powolny chód. Spojrzałaś za siebie i... Zbladłaś. Wielka chmura czerwono-pomarańczowego piasku zmieszanego z skałami. Śmierć na miejscu, z naprawdę nikłą szansą na odnalezienie zwłok. Przyspieszyłaś kroku. Nie chciałaś umierać. Miałaś jeszcze tyle życie przed sobą. Nie chciałaś. Nawet nie zdążyłaś zostać matką. Nawet nie zdążyłaś się zakochać. (Chyba, że za "zakochanie" uznamy tą młodzieńczą miłość do znanych aktorów i piosenkarzy, jednak wątpię.) Usłyszałaś tylko zniekształcony dźwięk w swoim komunikatorze, a potem... Ciemność. Nastała ciemność. Zasnęłaś. Podczas snu poczułaś coś ciężkiego. Coś, co Cię przykryło. Marsjański piasek. Otworzyłaś oczy i spróbowałaś złapać oddech. W Twoich uszach rozbrzmiewał komunikat mówiący o małej zawartości tlenu w Twoim skafandrze. Super. Podniosłaś się i otrzepałaś z piasku, desperacko próbując złapać powietrze. Znalazłaś dziurę, z której uciekało. Przycisnęłaś dwa krańce materiału do siebie. Powietrze do Ciebie powróciło. You are the champion. Rozejrzałaś się. Miałaś waszą bazę na horyzoncie. Ociężałym i zmęczonym krokiem poszłaś w jej kierunku. Otwarłaś pierwsze drzwi, potem drugie i trzecie. Po otwarciu czwartych do Twoich uszu dobiegły odgłosy krzyczącego Watney'a.
-Oho, nie jestem sama.-Mruknęłaś zdejmując skafander. Rzuciłaś go na podłogę i poszłaś do Marka, który najwidoczniej nie umiał sobie poradzić z wystającym z jego brzucha prętem.
-Czy wyście wszyscy musicie się pakować w kłopoty...-Warknęłaś siadając na fotelu przed Watney'em.-Coś sobie zrobił?-Dodałaś.
-Jennifer?-Spytał Watney przez zęby.-Kawałek rakiety wbił mi się w brzuch. Ratuj. Studiowałaś medycynę.-Mówił przez zęby. Uroki bycia internistą. Wszyscy chcą od Ciebie wszystkiego, jeśli chodzi o porady lekarskie. Spojrzałaś na odsłoniętą ranę Marka. Była okropna. Brudna, głęboka, a z jej środka wystawał zardzewiały, metalowy pręt. Zakażenie gwarantowane. Przeklęłaś pod nosem i chwyciłaś za znieczulenie, znieczuliłaś dość duży obszar w okół rany Marka i chwyciłaś za pincetę. Bardzo ostrożnie chwyciłaś za pręt i... Z całą swoją siłą wyrwałaś go z ciała poszkodowanego, który krzyknął z bólu. Z rany strumieniami zaczęła wypływać krew, którą powstrzymałaś za pomocą bandaża i gazy. Po paru minutach Watney przestał syczeć i wydawał z siebie normalne dźwięki.
-Lepiej?-Spytałaś, gdy już zszyłaś ranę.
-Lepiej.-Odpowiedział i skrzywił się lekko, gdy próbował wstać. Otworzyłaś już usta, żeby coś powiedzieć, gdy drzwi otwarły się, a do środka wszedł syczący z bólu Bucky. Jak Ci się wydawało, że rana Watney'a była ciężka, byłaś w błędzie. Z miejsca, w którym metal łączył się z skórą Bucky'ego wystawał ostro zakończony, gruby pręt, a z jego prawego uda na wylot wystawał kolejny pręt. Ponad to jego hełm miał małe, jednak znaczące pęknięcie.
-Więcej was w domu matka nie miała?!-Pomyślałaś.-Mark, wylot!-Warknęłaś i machnęłaś ręką. Mark powoli wstał, a Buck powoli przykuśtykał do fotela. Gdy już miał usiąść zawołałaś:
-Nie siadaj!
Bucky spojrzał na Ciebie wzrokiem, który od samego przyglądania się mu wywoływał ból. Uśmiechnęłaś się pokrzepiająco. Krzyki Watney'a już wystarczająco dały Ci w kość, a jak miałabyś jeszcze słuchać Barnesa...
-Oprzyj się rękami o ścianę i mi zaufaj.-Powiedziałaś. Bucky spojrzał na Ciebie, jakbyś chciała od niego czegoś niemożliwego, ale posłusznie wykonał Twoje polecenie. Nie wiedziałaś, czy najpierw zabrać się za nogę, czy ramię. Ostatecznie wypadło na nogę. Schyliłaś się i wzięłaś wielkie szczypce i piłę. (Nie pytajcie się, co robi piła na statku kosmicznym. Po prostu leży.) Odpiłowałaś dłuższy kawałek pręta i zabrałaś się za wyciąganie krótszego. Chwyciłaś go szczypcami i ,jak to miałaś w zwyczaju, z cała swoją siłą pociągnęłaś do siebie. Cała akcja nie trwała nawet minutę, a James nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Może zemdlał?
-I jak?-Postanowiłaś się upewnić, czy jeszcze jest przytomny.
-Nie, wiesz, świetnie, tylko mam wbite dwa pręty od satelity w ciele.-Wysyczał.
-Już jeden.-Pomyślałaś, ale nie chciałaś wyprowadzać go z błędu. Odłożyłaś piłę na stolik i zabrałaś się za ramię.Ten pręt - w przeciwieństwie do poprzednich - był gładki, nie chropowaty, dlatego jego wyciąganie powinno pójść sprawnie. Tak myślałaś. Chwyciłaś pręt w dwa palce - szczypce na nic się nie zdadzą - i powoli, bezboleśnie wyjmowałaś pręt z skóry. Ta akcja trwała chwilę dłużej, niż poprzednia. Gdy wyjęłaś pręt położyłaś go na podłodze. Dotąd jasnoszara bluza Barnesa dostała czerwonych plam tu i tam.
-A teraz spokojnie, zdejmij bluzę i podwiń rękaw T-shirta, który masz na sobie i postaraj się nie wydawać irytujących dźwięków.-Powiedziałaś i nalałaś trochę wody utlenionej na wacik. Nie patrzyłaś na poczynania Barnesa, tylko na buteleczkę z leczniczym płynem. Gdy spojrzałaś na "swojego pacjenta", nie miał na sobie ani bluzy, ani koszulki. Tylko umięśnione ciało.
-Na mnie to nie działa.-Burknęłaś i delikatnie przyłożyłaś wacik z wodą do rany.
-A kto powiedział, że na Ciebie.-Bucky przewrócił oczami. Chyba nie skojarzył, że jest tu też Mark.
-Dobra. Maaaaark! Bucky chce Ci coś pokaaaaazaaaać!-Krzyknęłaś na całe gardło, jednak nie przestawałaś odkażać rany. Buck w tempie ekspresowym wciągnął sobie przez głowę ,niegdyś biały , T-shirt i rzucił Ci nienawistne spojrzenie. Watney właśnie przekroczył próg waszej kosmicznej kliniki i oparł się o framugę drzwi.
-Czego?-Spytał.-Przerwaliście mi liczenie żywności. Na razie jestem na 636 solu.
-Nic!-Ubiegł Cię w odpowiedzi Bucky. Przewróciłaś oczami i podwinęłaś rękawek koszulki i ostatni raz przyłożyłaś wacik. Watney wzruszył ramionami i wyszedł z pomieszczenia. Po odczekaniu dziesięciu sekund Bucky odezwał się:
-Nienawidzę Cię.
Kąciki Twoich ust lekko uniosły się w górę, formując się tym samym w nikły i wredny uśmieszek.
-Nawzajem.-Powiedziałaś i przewlekłaś białą nitkę przez igłę, którą miałaś zamiar zszyć rany poturbowanego.
-Ktoś jeszcze jest?-Spytał, a zaraz potem syknął z bólu, gdy igła przebiła się przez jego skórę.
-Ty, Watney i ja.-Powiedziałaś po raz kolejny wbijając igłę w jego skórę. Nastała cisza, którą przerywały tylko syknięcia Barnesa. Gdy skończyłaś z raną na ramieniu nożyczkami wycięłaś dziurę w spodniach Bucky'ego i zabrałaś się za odkażanie rany na nodze, co było dużo trudniejsze.
-Coś Ty zrobiła?-Powiedział Bucky przyglądając się swojej dziurze w spodniach.
-Lubię być wredna. 2:0, poza tym, dziury są teraz modne.-Powiedziałaś.
-Pff... Ciekawe, kto będzie zwracał uwagę na to, czy jesteś modnie ubrany na Marsie...-Parsknął Bucky. Nie odpowiedziałaś. Po prostu Ci się nie chciało.-2:3.-Powiedział Bucky po chwili milczenia.
-A to niby czemu?-Powiedziałaś biorąc się za zszywanie rany.
-Za to, że nie odpowiedziałaś.-Bucky przewrócił oczami.
-Idiota.-Mruknęłaś.
-Debilka.
-Lampa bez żarówki.
-Jako Niespodzianka bez niespodzianki.
-Święta bez Kevina Samego W Domu.
-Szlama. Gorsza od Hermiony.-Powiedział Bucky. W pewnym sensie nie wiedziałaś, czy takowa istniej.
-Ork.-Powiedziałaś w odwecie.
-Ej, przesadziłaś.-Mruknął Bucky.
-Mam kłamać?-Próbowałaś zabrzmieć wrednie, jednak do Twojego mózgu dotarł impuls o idiotyzmie tej kłótni i mimowolnie się zaśmiałaś.-Skończyłam. Możesz chodzić?-Spytałaś. Bucky powoli postawił swoje stopy na podłodze i wstał. Uważnie obserwowałaś każdy jego ruch. Zrobił pierwszy krok. Potem drugi. Trzeci.
-Masz złote ręce.-Uśmiechnął się lekko, gdy mógł już spokojnie chodzić. Na Twoich ustach również zawitał szeroki uśmiech. Jesteś świetnym lekarzem.
-Chodź. Zobaczymy, co tam tworzy Watney.-Powiedziałaś i poszłaś do sąsiedniego pokoju, a Bucky za Tobą. Mark siedział przed kamerą i mówił:
-Jedzenia zostało nam na 600 soli, dla trzech osób. Jestem tu ja i te dwa leniwce, które tam siedzą i wyzywają się os puszek sardynek bez sardynek. Czyli James Buchanan Barnes i Jennifer Draper.-Mówił Mark. Z Buckym spojrzeliście na siebie i pokręciliście głowami. W waszej kłótni nie było nic o sardynkach! Tylko o orkach i szlamach... Watney jeszcze coś tam mówił, jednak Ty postanowiłaś się nie wysilać i pozostać w pozycji opierającej się o drzwi. Barnesowi chyba też zbytnio się nie spieszyło. Mark skończył gadać. Wreszcie. Wyłączył kamerę.
-Leniwce, tak?-Prychnęłaś.-Przypominam Ci, że to JA wyjęłam Ci z ciała tego pręta i doprowadziłam do stanu używalności.-Mruknęłaś.
-A ja...-Bucky zamilkł.
-A Bucky rozśmieszył mnie tym, że może istnieć szlama gorsza od Grenger. I w tej kłótni nie było nic o sardynkach, o ile można było to nazwać kłótnią...-Mruknęłaś.
-A wy tu byliście?-Watney odwrócił się w waszą stronę na krześle obrotowym. Zły pomysł, gdyż w jego stronę poleciały dwa pełne złości wzroki.-To... He ,he...-Mark podrapał się w tył głowy.-Co robimy?
CDN
-By Spajderowa.
I tu macie special. c:
Fajnie się zapowiada! ^^ Czekam na więcej. :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń