poniedziałek, 20 czerwca 2016

Po Prostu Ucieknijmy Z Tego Marsa... #3 Będzie dobrze!

Chyba nie muszę nic przypominać... c:

Odchyliłaś biało-przezroczystą płachtę, a w ułamku sekundy w Twoje nozdrza uderzył nieprzyjemny zapach ludzkich gówien.
-Watney...-Warknęłaś zaciskając zęby i czekając na reakcję kosmonauty. Mark odwrócił się w Twoją stronę i posłał Ci uśmiech.-Co.To.Do diabła.Ma.Być?!-Warknęłaś i zmierzyłaś mężczyznę morderczym wzrokiem.
-To? To jest, moja droga, nasza przyszłość na tej bezdusznej planecie!-Powiedział Mark z uśmiechem i rozłożył ręce.
-No jakoś mi się nie wydaje...-Burknęłaś i weszłaś głębiej. Na ziemi rozpościerały się jakby grządki, które jeszcze nie zostały obsiane nasionami.
-Ech... Jak Ty nic nie rozumiesz...-Westchnął Watney i wzniósł wzrok ku górze.
-To może mi wytłumacz...-Parsknęłaś i skrzyżowałaś ręce na piersi. Mężczyzna przewrócił oczami. Tak, widziałaś to przez hełm. Widziałaś.
-Zasadziłem tu rośliny. Jedzenia mamy na przeszło 500 soli dla 3 osób, a misja przyleci za jakieś 1000, lub więcej, więc produkuję pożywienie w ten sposób!-Mark najwidoczniej był z siebie dumny. Dobra, może i wykonał coś, co było niewykonalne, ale pominął jeden bardzo istotny szczegół... Woda.
-Brawo, geniuszu. Ale pominąłeś jeden istotny szczegół. Rośliny do przeżycia potrzebują również wody, a takowej tutaj jakoś nie wiedzę...-Westchnęłaś i zaczęłaś przechadzać się w około grządek.
-Nie pominąłem! Jutro będę montował. Wykonałem wszystkie obliczenia poprawnie w czasie, gdy Ty i Bucky nie przejrzeliście nawet wszystkich pudełek!-A niech to... Mark złapał was na gorącym uczynku... Smutecek. Przewróciłaś oczami. Jakoś nie imponowało Ci to, że działał "etapowo".
-Mimo wszystko, w czymś pomóc?-Westchnęłaś i mimowolnie się uśmiechnęłaś. Mark uważnie rozejrzał się po namiocie i głową wskazał szpadel, który leżał na ziemi.
-Porób w każdym rzędzie po 10 dołków w równych odstępach i nie marudź.-Zaśmiał się Watney, a Tobie jak na zawołanie uśmiech zniknął z twarzy, jednak mimo to posłusznie chwyciłaś za kuzyna łopaty (szpadel i łopata to nie to samo. Zapamiętajcie. Chyba. ;-; ) i powoli robiłaś dołki. Wbijałaś szpadel w ziemię, okręcałaś, wyjmowałaś. Wbijałaś, okręcałaś wyjmowałaś. Wbijałaś, okręcałaś, wyjmowałaś...

Bucky

Po wyjściu Jennifer cały czas siedziałem i przyglądałem się białej jak śnieg ścianie. W jednej chwili powiedziałem, że nie ma się nade mną litować, a zaraz potem temu zaprzeczyłem. Nie wiem, co skłoniło mnie do podjęcia akurat takiej decyzji, ale wiem jedno: Zdania nie zmienię. Dobra. Koniec rozczulania się nad swoimi decyzjami sprzed piętnastu minut. Westchnąłem i w końcu otworzyłem pudełko. Nic ciekawego. Płyty z utworami artystów z lat 60-70. Chwyciłem płyty, by sprawdzić, jacy artyści górują w sercu pani komandor. Elvis Presley, Cubby Checker, The Animals, Paul Anka... Nic, co bym kojarzył w chodź w małym stopniu. No dobra. Elvis Presley może raz czy dwa obił mi się o uszy, ale nadal go nie kojarzyłem. Westchnąłem i odłożyłem pozostałe płyty do pudełka. Nudy. Nałożyłem metalowe wieczko na metalowy karton i położyłam ją na kupkę, która w moim umyśle nazywała się "sprawdzone i nieprzydatne". Ha, ja jestem teraz taki "nieprzydatny"... Swoje zrobiłem, co mam dalej robić? Nie, Bucky, przestań. Przestań się zadręczać. Postanowiłem chwycić za kolejne pudło. Tym razem należało do Martinesa. Chyba bałem się go otworzyć najbardziej... Dobra, wdech, wydech, wdech, wydech i... Stało się. Pudełko Martinesa zostało otwarte. O dziwo nie było w nim nic przerażającego. Drewniany krzyżyk, parę zdjęć, zapalniczka i pluszowy misiu. Słodkie. Chwyciłem przytulankę i zacząłem się jej uważnie przyglądać. Oczka z guzików i przetarte futerko świadczyło o tym, że maskotka ma już swoje lata. Kremowe futerko misia było poprzecierane, brudne i szorstkie, jednak mimo wszystko dodawało maskotce uroku. Uśmiechnąłem się lekko i odłożyłem pluszaka na swoje miejsce.  Zamknąłem pudełko i odłożyłem na miejsce. Jeszcze chwilę siedziałem na łóżku, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, gdy usłyszałem odgłos rozmów.
-Nigdy.Więcej.Nie będę.Ci.Pomagać.-Warknęła dziewczyna. Na pewno Jennifer. No chyba, że Mark zdążył zmienić płeć.
-Daj spokój... To nic wielkiego. Na ogródku u babci nigdy nie pracowałaś?-Spytał męski głos. Nie, Mark chyba nie zmienił swojej płci i nadal pozostał mężczyzną. Dźwignąłem się na nogi i ignorując ból ran, pokierowałem się do aneksu kuchennego połączonego z centrum dowodzenia i prowizorycznym salonem. Wszedłem do pomieszczenia i oparłem się o framugę drzwi. Jak widać, tamta dwójka to zwyczajne ślepce i mnie nie zauważyli.
-Może i pracowałam u babci, ale NIGDY nie pracowałam w... w gównie! Bo czemu by nie!-Powiedziała z drwiną w głosie Dżem i otworzyła lodówkę. Chyba się rozczaruje asortymentem. Same ziemniaki i parę chińskich zupek w proszku od "Zupy Romana", Jennifer stała z głową w lodówce, nie wygląda, jakby się chłodziła, a raczej coś wybierała, bo jej głowa lekko się obracała, a gałki oczne poruszały z nieznacznym tempie.
-Zupa pomidorowa i ziemniaki z ketchupem.-Westchnąłem i spojrzałem na dziewczynę. Jennifer odsunęła się od lodówki i skierowała wzrok w moją stronę.
-Geniusz...-Przewróciła oczami, jednocześnie tocząc walkę z kącikami swoich ust, które mimo wszystko chciały się uśmiechnąć. Watney uniósł wzrok znad stołu i spojrzał na mnie.
-Ty tu byleś?-Spytał z nutą niedowierzania w głosie.
-Geniusz.-Parsknąłem i przewróciłem oczami. Mark skrzywił się lekko i otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak, ku mojemu rozczarowaniu, bo chciałem zobaczyć odgryzającego się Marka, zamilkł.
-Chłopcy... Naprawdę mnie denerwujecie.-Westchnęła Jennifer i usiadła przy stole.-Jest już noc. Nie wiem jak wy, ale ja idę spać.-Powiedziała i skierowała się do pokoju, w którym spaliśmy. I że nie boi się spać z dwoma facetami pod jednym dachem. Dziewczę z charakterem, jak to mówią. Westchnąłem i usiadłem naprzeciwko Watneya. Mark robił coś dziwnego z swoimi ustami. Jakby coś żuł, ale oczywiste było, że nie jedzenie.
-O co wam chodziło z tymi pracami w ogródku?-Spytałem i utkwiłem wzrok w mężczyźnie.
-Jedzenia mamy na 500 soli dla trzech osób. Oddział ratunkowy przyleci za jakieś 2000 soli, więc postanowiłem wyhodować ziemniaki na naszych odchodach, bo na niczym innym się nie dało. Jennifer zaoferowała pomoc, a potem miała do mnie sapy, że mi musiała pomagać...-Westchnął Mark i uśmiechnął się lekko. Kobiety. Chyba żaden facet nie zrozumie ich toku rozumowania. Ba! Gdyby badali mózgi kobiet, takich jak na przykład Dżem, w Hydrze, ich urządzenia by wybuchły, bo nie mogłyby odczytać informacji.-Idę w ślady Jennifer.-Westchnął Watney i zostawił mnie samego w kuchni. Co miałem robić? Zrobiłem sobie zupkę chińską i poszedłem spać. Gdy tylko się położyłem, Morfeusz zabrał mnie w swe objęcia i pozwolił odpłynąć.

Stałem w jakiejś ciemnej próżni... W około nie było nic. Tylko ciemność. A nie, wróć. W jednym miejscu widziałem światełko w tunelu. Co zawsze mówili? "Nie idź w stronę światła!" Szczególnie podczas koszmarów. Stanąłem. Nie wiedziałem, czy iść (tak podpowiadała ciekawość) czy zostać i liczyć na szybkie wybudzenie się (tak podpowiadał rozsądek). Ostatecznie postanowiłem posłuchać się ciekawości i zbadać nieznane źródło jasności. Kroczyłem przez próżnie nie wydając żadnych dźwięków. Prawie jak na Marsie, chodź nie ukrywam, wolałbym słyszeć swoje kroki. Taka głucha cisza zbytni kojarzy mi się z... Moimi "grzechami". Światło stawało się coraz większe, aż w końcu wylądowałem na... Białym cmentarzu. Wszystkie groby były z betonu z wygrawerowanymi imionami zmarłych. Pierwszy w oczy rzucił mi się grób z wygrawerowanym nazwiskiem "Adolf Hitler" (trzeba trzymać się komiksowych korzeni :')) Po moim ciele przeszedł dreszcz niepokoju, jednak postanowiłem iść dalej. Kolejne groby. Więcej grobów. Cmentarz wydawał się nie mieć końca. Chciałem się stąd jak najszybciej wyrwać. Uciec stąd. Przyspieszyłem kroku w nadziei, że w momencie, gdy dojdę na sam kraniec miejsca pochówku moich ofiar, przejdę przez magiczny portal i magicznie się obudzę. Szedłem już szmat czasu, a wyjścia ani śladu. Chole*a.
-Bucky...-Zatrzymałem się w pół kroku. Dałbym głowę, że słyszałem, jak ktoś szepta moje imię.-Bucky...-Szept się powtórzył. Zacisnąłem pięści i szczękę. Niby to tylko koszmar. To tylko koszmar. Na chwilę przymknąłem oczy mając nadzieję, że to wszystko łaskawie zniknie.
-Żołnierzu!-Usłyszałem donośne zawołanie. Rozchyliłem powieki i odskoczyłem do tyłu na widok tego, kogo spostrzegłem. Przede mną stał niski, ciemnowłosy wąsacz. Adolf Hitler. Wytrzeszczyłem oczy nie mogąc uwierzyć, że ON, Hitler, zawita w moich koszmarach. Zazwyczaj były to dzieci ofiar, lub same ofiary, a z nimi bywało ciężko. -Opuściłeś Hydrę. Jesteś zdrajcą! Do tego zamordowałeś pana wszystkich narodów, pana całego świata!-Wrzeszczał Niemiec i co jakiś czas tupał nogą.
-Twojej śmierci akurat nie żałuję.-Burknąłem. Chciałem zgrywać twardziela, jednak od środka bałem się jak małe dziecko. Hitler zmarszczył brwi i zniknął, by na jego miejscu pojawił się Stark. Howard Stark. Przełknąłem ślinę. Nie tak dawno, bo jakiś rok temu, jego syn próbował mnie zamordować za odebranie mu życia, a teraz napatoczył się jeszcze on.
-Znałeś mnie.-Powiedział mężczyzna i zadarł głowę do góry, Starkowie i ta ich chole*na duma.-A mimo wszystko zamordowałeś.-Dodał mężczyzna i zgromił mnie wzrokiem.
-N-nie byłem sobą.-Wycisnąłem w końcu przez zęby i zagryzłem wargi.
-Przypomnieć, Ci, jak uczyniłeś mnie zmarłym?-Warknęła halucynacja i nie czekając na moją odpowiedź teleportowała mnie na miejsce "feralnego wypadku". Po raz kolejny przełknąłem ślinę. Znów to samo. Motor, samochód, krew, krzyki, śmierć i cierpienie. A to wszystko spowodowane przeze mnie.
-Widzisz? To PRZEZ CIEBIE. nie żyję. Ja nie żyję, moja żona nie żyje. Umarliśmy w cierpieniu!-Krzyczał mi w twarz Stark. Nie odpowiedziałem, bo co miałbym odpowiadać? Miał rację.-Żadne Twoje usprawiedliwienia, jak te o byciu kontrolowanym, Ci nie pomogą!-Warknął Howard.-Zobaczyłeś moją śmierć, zobaczysz śmierci wszystkich swoich ofiar, po kolei!Przed moimi oczami latały urywki morderstw popełnionych przeze mnie. Mordowałem z zimną krwią. Bez litości i jakiegokolwiek upustu i moralności niewinnych ludzi. Wyrywałem sobie włosy z głowy. Wszystko, co miało być zapomniane powróciło w paru sekundach. Nawet to, o czym już zapomniałem, z dopiero teraz wracało. Zacisnąłem oczy, by tego nie widzieć, ale teraz działała moja wyobraźnia. Nadal widziałem jak morduję bezbronne kobiety i dzieci, podpalam domu i tchórzliwie uciekam, by zdać raport tej chole*nej Hydrze i czekać na nowe zadania. Krople potu powoli spływały po moich skroniach, a serce biło jak oszalałe. Bałem się. Nie było udawania, jaki ja odważny. Byłem przerażony jak dziecko. Jak moje ofiary. Jak zwierzę na rzeź. Jestem potworem. Krzyczałem. Chciałem, żeby to wszystko wróciło stamtąd, skąd przyszło, czyli mojej specjalnej komory mózgowej o nazwie "zapomniane".  Po raz ostatni wydałem z siebie jęk i...

I obudziłem się. Zlany potem, na Marsie, na łóżku polowym. A we mnie wpatrywały się błękitne i spokojne oczy Jennifer.

CDN

-By Spajderowa

2 komentarze: